Pochodzący ze Skuszewa Piotr Koński wystartował w V edycji maratonu bikepackingowego Ultramaraton Wisła 1200. To prawie 1200 km po nadwiślańskich drogach, szutrach i ścieżkach - bez wsparcia, solo, non stop wzdłuż Wisły. Zachęcamy do przeczytania jego niesamowitej relacji z trasy.
Galeria zdjęć

REKLAMA
Ultramaraton Wisła 1200 to jedna z najbardziej prestiżowych imprez tego typu w naszym kraju. A dla mnie siódmy rok spędzony w siodle zaczyna przynosić efekty. To, że słońce chowa się za chmurami, nie oznacza, że go nie ma. Nawet jeśli teraz nie widzisz sensu tego, co robisz, trwaj w nadziei, że przyniesie to obfity owoc. Wykorzystaj przeciwności, które Cię spotykają, by się wzmocnić. W wielu momentach życia jedyne czego chcemy, to odpuścić i zrezygnować a przecież sens tkwi w tym, by odszukać to coś, co nie pozwoli nam się poddać. Ostatni rok to była ciężka żmudna praca, tysiące kilometrów spędzonych w siodle, w różnych warunkach pogodowych. Trzy miesiące przed startem miałem wypadek. Rower, na którym miałem wystartować, został zniszczony w wypadku. Mimo wszystko jeździłem dalej na rowerze szosowym, nie zrezygnowałem miałem nadzieję, że uda naprawić się rower na czas. Niestety dużo przeciwności losu w ostatnich miesiącach przygotowań sprawiło, że na tydzień przed startem zostałem bez roweru. Cóż było robić? Miałem zrezygnować, odpuścić i nie jechać? Byłem już zrezygnowany i załamany, że czas spędzony na przygotowanie się do rajdu pójdzie na marne. Jedyny rower, jaki udało mi się skompinować, to stara merina jeszcze chyba z lat 90. Przełożyłem do niej swoje siodełko, kierownicę i opony. Pomyślałem, trudno, pojadę na tym, co mam. Jeżeli naprawdę mi na czymś zależy, nie ma takich przeszkód, których bym nie przeskoczył.
Pojechałem na Dworzec Centralny do Warszawy, tu kolejna niespodzianka. Mój pociąg został odwołany. W kolejnych nie było już miejsca na rowery. Pierwszy pociąg, którym mogłem się wybrać, był kolejnego dnia o godzinie 4.30. Także noc przed wyścigiem czekała mnie na dworcu w Warszawie. Mało tego, pociąg został opóźniony i nie dość, że byłem niewyspany, bo spałem tylko 3 godziny w pociągu na siedząco, to jeszcze spóźniłem się na start.
Startowaliśmy w interwałach czasowych w kilkuosobowych grupach co 5 minut od godziny 7.00 do 10.00. Ja wystartowałem o godzinie 11.00 a mój tracker był włączony już od godziny. 5 dni przed wyścigiem nie wsiadałem ogóle na żaden rower, miałem bardzo "lekką nogę" i bez trudu doganiałem zawodników, którzy wystartowali przede mną. Do 170 km jechałem jednym ciągiem, nie zatrzymując się nigdzie po drodze. Bo wyścig jest organizowany w formule samowystarczalności, czyli sam decydujesz, kiedy jesz kiedy robisz przerwę, kiedy śpisz, wszystko planujesz sam. Jedyne, czego trzeba się trzymać, to wyznaczonej trasy a czas zatrzymuje się dopiero na mecie po przejechaniu 1200 km. Około 240 km dogoniłem kolegę, z którym startowałem w pierwszej edycji tego maratonu. Od tamtej pory do samej mety udało dojechać nam się praktycznie we dwójkę. Trzymaliśmy się razem i wspieraliśmy się po drodze. Na 300. km o godzinę 5.00 zaczynało powoli mnie "odcinać", oczy zaczynały zamykać się na rowerze. Zrobiliśmy na jednej ze stacji benzynowej krótką przerwę, wypiliśmy kawę, zjedliśmy coś i mieliśmy przejechać jeszcze około 50 km i położyć się gdzieś spać. A zrobiliśmy tych kilometrów jeszcze 260. Czyli jechałem ciągiem około 39 godzin, robiąc przy tym 560 km.
Od 300. kilometra do 560 to była ciężka walka z samym sobą. Kryzysy przychodziły i odchodziły, trzeba było z nimi walczyć. Jeżeli już coś robię, daję z siebie wszystko, w innym wypadku nawet się za to nie zabieram. Najpewniejszym sposobem na uniknięcie porażki jest determinacja, by osiągnąć założony sobie wcześniej cel. Czasami miałem taki stan, że nie wiedziałem gdzie i po co tu jestem. Głowa cały czas kazała mi się poddać lub zrobić sobie przerwę. Na szczęście moje wcześniejsze doświadczenia wiedziały, że to jest stan, który trzeba przetrwać, bo po każdym takim kryzysie przychodziła chwila wytchnienia, by znowu walczyć. Walka i pragnienie zwycięstwa, aby uwolnić swój pełen potencjał, są to klucze, które otwierają drzwi do osobistej doskonałości. To jest właśnie próba, by pokazać samemu sobie, że potrafię iść własną ścieżką, bo kto walczy, nie boi się życia. W końcu po 560 km i przejechaniu rowerem z Gdańska aż za Warszawę doczekałem się upragnionej przerwy. Wynająłem łóżko w ośrodku kolonijnym, szybka 3,5-godzina drzemka, szybka kawa i wyruszamy po godzinie 3.00 w dalsza drogę. Wita nas piękny dzień, piękny wschód słońca ale za to pierwsze kilometry były tragiczne - pchanie roweru po błocie, po którym nie dało rady jechać. Na start mokre buty od rosy, która była na polnych ścieżkach. Parłem do przodu, wyprzedzając kolejne osoby, co dawało mi siłę. W końcu przyszedł dzień, temperatura sięgała powyżej 30 stopni. Czułem jak się roztapiam, polewając sobie twarz co chwilę wodą z bidonu. Tego dnia tempo było bardzo mocne, było sporo podjazdów, dużo ciężkiego terenu, a o dziwo noga bardzo dobrze podawała tempo - było powyżej 25-30 na godzinę po polnych drogach. W pewnych momentach jechało nas 6, w niektórych 4, ale cały czas urywaliśmy się z kolegą kolejnym zawodnikom. Parliśmy do przodu, robiliśmy krótkie 5-10 minutowe przerwy co około 50-70 km. Tego dni padły mi hamulce i musiałem dokręcać ponad 7 km do pierwszego miasta i serwisu, tracąc przy tym 1,5 godziny na serwis. Straciłem też kilka pozycji i musiałem gonić ludzi, których wcześniej już wyprzedziłem. Zarzuciłem mordercze tempo i nadrobiłem na podjazdach, doganiając w okolicach Kazimierza też mojego kolegę, który robił sobie przerwę.
Niestety nie ma miękkiej gry, każdy walczy o jak najlepszy wynik i każdy postój, każda minuta straty wiąże się z tym, że potem trzeba nadganiać. Tego dnia zrobiłem ponad 300 km. Dojechaliśmy do przeprawy promowej, która była na około 900. setnym kilometrze trasy. Dotarliśmy tam około godziny 24 i musieliśmy podjąć decyzję, czy iść spać i czekać na prom, który kursuje od godziny 5.00 do 21.00, czy zrobić dodatkowe 20 km, żeby znaleźć się na drogiej stronie rzeki. Po przegadaniu tematu zdecydowaliśmy się, że zostajemy, że nie warto tracić godziny. Stwierdziliśmy, że trzeba odpocząć. Kiedy my spaliśmy 4 godziny, niektórzy zawodnicy, którzy jechali za nami, zdecydowali że pojadą dalej. Jak się potem okazało, to nie był dobry pomysł, bo robili sobie przerwę tuż po drogiej stronie rzeki. Niektórzy nie wytrzymali tempa i zostali przez nas wyprzedzeni, niektórym siadła głową i nie ukończyli w ogóle - zrezygnowali po przejechaniu ponad 1000 km.
Tego dnia podłączył się do nas Maciej, którego wcześniej mijaliśmy. Spędził z nami noc przy przeprawie promowej. Był bardzo wyompowany, przy czym bardzo zdeterminowany. Byłem pełen podziwu, wiedząc, że to jego pierwsze ultra. Tego dnia zwolniliśmy trochę tempo, widząc, że Maciej jest już na granicy wytrzymałości. Postanowiliśmy dociągnąć i motywować go praktycznie do samej mety. Były krzyki, były przekleństwa, były momenty zwątpienie i była 20-godzinna jazda w deszczu. Byliśmy cali mokrzy, brudni, a błoto było dosłownie wszędzie. Wyglądaliśmy jak byśmy przeczołgali się właśnie przez jakieś bagno. Błoto i śliska nawierzchnię sprawiały, że ostatnie 300 km pokonałem w 25 godzin. To był prawdziwy "hardcore". Nie wiem, czy można bardziej odczuwać życie. Czy można bardziej czuć, że się istnieje. Odczuwałem to wszystko całym sobą. Mimo że byłem już wyczerpany, byłem szczęśliwy, czułem padający na twarz deszcz, wiatr, z którym trzeba było się zmagać, wodę chlupiaca w butach, piękne krajobrazy, które zmieniały się co i rusz byli ze mną ludzie, którzy mieli razem ze mną wspólny cel. Cały przekrój emocji - od radości aż po smutek, od motywacji aż po zrezygnowanie.
Zbliżała się godzina 23.00. Widziałem, że moje klocki hamulcowe są już na wyczerpaniu, nie było szansy już na żaden serwis a wiedziałem, że ostatnie 20 km trasy to bardzo długi podjazd, po czym ostry zjazd. Zdecydowałem, że będę próbował jechać tak, żeby nie musieć hamować przez najbliższe 60 km. Udało się dojechaliśmy do Wisły, przestało też padać. Nasz nowy kolega był już bardzo wyczerpany ale dociągnęliśmy go prawie do końca. Po krótkiej rozmowie zadecydowaliśmy we trzech, że podjazd każdy już robi swoim tempem i widzimy się na mecie, a że górki to moja specjalność, na ostatnich kilometrach popędzilem do góry jak strzała, mijając na podjeździe jeszcze kilka osób. W końcu zjazd, ostatnia prosta do mety, na pierwszej rynience odprowadzającej wodę zaliczyłem wywrotkę, ale szybko wstałem, otrzepałem się i próbowałem zjeżdżać dalej. Zjazd okazał się tak strony, że moje hamulce się starły do zera i nie dawały rady. Musiałem pchać rower w dół. Gdy tylko nachylenie się trochę zmniejszyło, wsiadałem i próbowałem zjeżdżać, hamując stopami i hamulcami jednocześnie.
Udało się! Na metę dojechałem na 8. pozycji z czasem 91 godzin. Pomimo wielu przeciwności po drodze. Nie poddawałem się i osiągnełem swój cel. Wiem także, że wynik jest do poprawy. Rower za mnie trasy sam nie przejedzie ale na lepszym sprzęcie byłbym w stanie jeszcze coś "urwać". Nieważne też, jak wolno się robi postępy i tak jest się o krok dalej od tych, którzy siedzą na kanapie. Wolę wspominać życie z okrzykiem "nie wierzę, że to zrobiłem" niż ze smutnym westchnieniem "szkoda, że nie spróbowałem". Przeciwności, z którymi musimy się zmierzyć, często sprawiają, że stajemy się silniejsi. Bo to, co dziś wydaje się stratą, jutro może okazać się zyskiem. Chciałbym powiedzieć wam, żebyście nigdy nie rezygnowali ze swoich marzeń i ze swoich celów, bo to wymaga czasu. Czas i tak upłynie. Nigdy nie dajmy sobie wmówić, że czegoś się nie da lub że jesteśmy gorsi. Wszystkim tym, którzy pytają jak? Ścieżka jest tylko jedna - podjęcie ogromnego zdeterminowanego i zdecydowanego działania. Kilka lat temu nikt by na mnie nie stawiał, wiedząc jaki tryb życia prowadziłem. Cały czas popełniam błędy. Najważniejsze jest to, żeby widzieć cel na horyzoncie i przeć na przód pomimo przeciwności i przeszkód, które stawia nam życie. Można powiedzieć, że wylądowałem w elicie polskiego ultrakolarstwa. I będę dalej realizował się pod tym kątem, ponieważ wiem, że mogę jeszcze tu dużo namieszać.
Chciałbym również podziękować za setki wiadomości i za wsparcie, które mi dawaliście. Nie jestem w stanie was tu wszystkich wymienić ale szczególnie chciałbym podziękować: Grześ Żak, Kasia Romaniuk, Weronika Głogowska, Rafał Gałecki, Klaudia Kuś, Kuba Rejnuś, Kris Jozefiak, Frank Nosila, Kas Peros, Magdalena Marzec, wszystkim osobom, z Dziki Team Chat. Wasze wsparcie było niezbędne. Dziękuję, że wierzyliście we mnie. Dziękuję za wspólną przygodę: Maciek Dembiński, Jarek Borowski i wszystkim osobom, z którymi kręciłem po drodze. Dziękuję też organizatorom za zorganizowanie tego maratonu: Leszek Pachulski, Aleksander Pachulski. Na pewno zobaczymy się za rok.
Piotr Koński
Komentarze
Zostaw komentarz